Osiemnaście stopni poniżej zera, Stefan Ahnhem
„Zapowiadał się piękny dzień. Promienie słońca zaczęły już powoli przenikać poranną mgłę przesłaniającą ziemię niczym płócienna zasłona, obnażając sporej wielkości dół w trawie, metodycznie pogłębiany przez pracującą koparkę. Obok leżał łysy trzydziestoparoletni mężczyzna. Czekał we mgle. Miał na sobie beżowe spodnie i białą koszulę, zaskakująco czystą jak na to, co przeszedł w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin. Jego prawe, jasnoniebieskie oko patrzyło w górę, prosto w niebo. W miejscu lewego znajdowała się czerwonobrunatna skorupa zakrzepłej krwi”
Mmmm…
jest tak strasznie ciepło, że człowiek nic tylko marzy o zimnym drinku na plaży
czy całym dniu spędzonym w basenie. Ale co zrobić, gdy trzeba siedzieć w pracy,
gdzie nie ma klimatyzacji? Najchętniej to by się… wsadziło głowę do zamrażarki.
Tak na chwilę tylko. Postać przy lodówce, pozwolić, by zimne powietrze
schłodziło rozpaloną, rozgrzaną słońcem skórę. Czujecie tę ulgę, prawda?
I,
wbrew pozorom, powyższa dygresja ma bardzo wiele wspólnego z opisywaną książką.
„Osiemnaście stopni poniżej zera” nie bez przyczyny ma w tytule coś zimnego,
coś dla nas dzisiaj przyjemnego… Bo ta książka od pierwszej do ostatniej strony jest mega
przyjemna i to nie tylko dlatego, że zapewnia „mentalny chłód” w te gorące,
parne letnie noce, ale mrozi krew w żyłach i to nie na żarty. Mega drobiazgowa,
poplątana akcja, totalnie pokręcony antagonista – a nawet kilku, bo mamy tu dwa
zbrodnicze wątki, albo nawet trzy – i świetnie dopracowane tło obyczajowe,
które jest poniekąd wizytówką autora. Nie znam się, ale się wypowiem, bo choć
poprzednie części cyklu posiadam na półce i wiernie je kupowałam jak tylko się
ukazywały, to nie miałam jeszcze czasu na lekturę. „Osiemnaście stopni poniżej
zera” zaproponowano mi do recenzji i powiem Wam, że zgodziłam się z czystej
przekory – skoro „mi każą” przeczytać, to się zmobilizuję i przeczytam! Gdybym
książkę sama kupiła (a kupiłabym na pewno), ale bez bata nad głową, to z
pewnością jeszcze byście o niej na blogu nie przeczytali… Strasznie Ci, drogi
Wydawco, dziękuję za ten bat – i proszę mnie tak biczować częściej 😉 Nadrobię zaległości w książkach Ahnhema, bo widzę, że to
kawał świetnej, trzymającej w napięciu lektury i to dokładnie takiej jaką
lubię. Ale Wy wciąż nie wiecie, o co chodzi, prawda?
Hitchcock mawiał, że dobry film musi się zacząć trzęsieniem ziemi, a potem napięcie ma rosnąć. Książka Stefana Ahnhema rozpoczyna się szalonym pościgiem samochodowym. Pewna policjantka, która, niestety, nie wylewa za kołnierz, ściga się z piratem drogowym, aż ten wpada do basenu
portowego i tonie. Nie byłoby w tym nic szczególnego i sprawa szybko zostałaby
odłożona ad acta gdyby nie bardzo drobiazgowy i sumienny patolog, który na
dodatek chce utrzeć nosa niechlujnemu koledze. Okazuje się, że kierowca był…
zamrożony w momencie zjazdu do morza. Mało tego! Kierowca nie żył od kilku dobrych
tygodni…
Akcja
się rozkręca, intryga zagęszcza, i tego właśnie brakuje Fabianowi Riskowi i
jego kumplom z wydziału. Znudzeni, apatyczni, czekają na jakąś fajną zbrodnię.
Ale chyba afery o takiej randze i skali to nikt się nie spodziewał… Seryjny
morderca nie ustaje w zbrodni, a Szwecja ponadto przeżywa kolejne makabryczne
perypetie. Grupa nieznanych sprawców atakuje bezdomnych i zabija ich w
wyjątkowo bestialski, wynaturzony i przerażający sposób. Kto i po co to robi? To drugi wątek opowieści,
zgrabnie przeplatający się przez pierwszy i dodający historii swoistej współczesności,
a także wstrząsający czytelnikiem. Stoi niejako w kontraście z wątkiem z
zamrażaniem – ten pierwszy bowiem opisuje na zimno (nomen omen) poczynania metodycznego i
świetnie zorganizowanego przestępcy. Brak tu wielkiej widowiskowości, choć
trudno odmówić autorowi dość brawurowego pomysłu i naprawdę mrożącej krew w
żyłach ewentualności – zamknięcie żywcem w zamrażarce nastawionej na -18 stopni
to dość makabryczny sposób, by odejść z tego świata, prawda? A jednak wątek z
zamrażarką bazuje na emocjach i psychologii postaci oraz na budowaniu
emocjonalnego związku czytelnika z ofiarami, nie na wstrząsaniu nim. Za to
odpowiada drugi wątek – zabójstwa bezdomnych w ramach przerażającej zabawy zwanej happy slapping – który przedstawia boleśnie
bezsensowne, bardzo brutalne zbrodnie nagrywane i wysyłane do sieci, bo... bo tak, ponadto krew, flaki, pot i łzy. To właśnie
kontrast, który sprawia, że książka nie jest zwyczajnym kryminałem, ale mocnym i niepokojącym thrillerem psychologicznym z mocno rozbudowaną warstwą emocjonalną, czerpiącą z
życia i tym przerażającą, że… mogącą mieć miejsce naprawdę.
Mocną
stroną powieści jest jej plastyczny, wyważony język. Jak widać po cytacie na
górze – momentami wręcz poetycki. Dzięki temu napięcie buduje się samo, a od
książki naprawdę trudno się oderwać. Mnóstwo bohaterów dobrych i złych, poszlak, mega twist fabularny na końcu i nienużąca czytelnika (a przynajmniej
mnie, bo ja, jak wiecie, bardzo nie lubię zbyt rozbudowanych wątków
romantycznych) warstwa obyczajowa dają w efekcie książkę, którą czyta się
szybko i przyjemnie (pomimo ciężkich dział, jakie wytoczył autor). Jeśli
lubicie tę nieco mroczniejszą stronę skandynawskiego kryminału, czyli książki
takich autorów, jak Hjorth & Rosenfeldt, Larsa Keplera albo Jo Nesbo, to Stefan Ahnhem z
pewnością przypadnie Wam do gustu. Mi przypadł i to bardzo mocno. Serdecznie i
gorąco polecam.
Stefan Ahnhem
Osiemnaście stopni poniżej zera
Wydawnictwo Marginesy 2017
Komentarze
Prześlij komentarz