Premierowo: Czarna trasa, Antonio Manzini
"Bo po zwłokach przejechał ratrak i rozszarpał je frezem. Głowa została zmiażdżona, co się wiąże z wypłynięciem mózgu, z klatki piersiowej wydostały się na zewnątrz strzępy płuc i innych wnętrzności, nawet Fumagalli, nasz anatomopatolog, nie jest w stanie dobrze ich rozpoznać"
Pewnej lutowej nocy w alpejskim
kurorcie ogromny jak czołg gąsienicowy ratrak najeżdża na zagrzebane w śniegu
ciało mężczyzny. Dobrze, że na miejscu jest Rocco Schiavone, okryty niesławą
wicekwestor ze stolicy (tak, wicekwestor to komisarz). To gość, z którym lepiej
nie zadzierać – chodzi własnymi ścieżkami i nawet pogoda może mu naskoczyć
(dlatego po tych własnych ścieżkach chodzi w mokasynach, mimo że jest środek
alpejskiej zimy). Rocco jest krnąbrny, nieprzyjemny, chamski i wredny. Ludzi kataloguje wedle atlasu zoologicznego. Nagina
prawo do swoich potrzeb, pali trawkę w miejscu pracy i jest absolutnie
niereformowalny. Oto nowy antybohater włoskiego kryminału – ponoć najsilniejsza
konkurencja dla komisarza Montalbano.
Ach, te włoskie kryminały. Gdy człowiek
naczyta się tych brutalnych amerykańskich, w których trup się ściele gęsto,
krew spływa po stronicach, a bohaterowie są jak wyjęci spod igły, to taka
delikatna, włoska perełeczka wydaje się być po prostu… odświeżająca. Trudno się
połapać w imionach, których nie da się wymówić, a miejscowości tak bardzo
różnią się od Bostonu, Nowego Jorku czy L.A., że człowiek zachodzi w głowę, jak
zdał geografię w szkole, ale czytanie takiej książki jest jak… smakowanie
bardzo egzotycznej potrawy. Choć nic egzotycznego w „Czarnej trasie” nie ma!
„Czarna trasa” to tak klasyczny kryminał,
jak tylko może być. Troszkę w stylu noir, pachnący nieco (jakże amerykańskim)
Jamesem Ellroyem, w stylu tych starodawnych hardboiled stories. I nie wpadłam
na to tylko dlatego, że tak napisano na okładce – ta powieść jest przesycona
tym specyficznym stylem. Ma też szalenie konserwatywną budowę – jest śledztwo
(ale z bonusem!), jest mrukliwy śledczy z niepewną przeszłością, jest nieco
zamknięte, hermetyczne środowisko. Ale, ale! Czuje się tu też lekki powiew
tego, co mogłabym nazwać włoskim. Jeśli nie wiecie, o czym mówię, to złóżcie
palce razem (palce łączymy z kciukiem tak, jakbyśmy chcieli w teatrzyku cieni
pokazać czaplę, ale do góry nogami) i powiedzcie „Arrivederci”. Czujecie ten
włoski powiew? Tego w „Czarnej trasie” jest więcej. Bo poza klimatem noir czuje
się też klimat opowieści policyjnych z komediowym akcentem. Choć moim zdaniem
Manzini pisze jednak o ton słabiej, niż Andrea Camileri, to jednak nie da się
ukryć, że ta paradoksalna lekkość i sympatyczna ironia gdzieś się czai na
stronicach książki. To wszystko sprawia, że powieść czyta się z przyjemnością i
lekkością, której czasami brak w lekturach amerykańskich czy nawet
brytyjskich albo skandynawskich – włoski kryminał jest lekki i zabawny, podczas
gdy Anglicy są raczej brutalni, a Skandynawowie mroczni i posępni. A jacy są Włosi? Ironiczni!
„Czarna trasa” to nie jest mistrzostwo
świata, ale jest to książka, z którą można spędzić parę odstresowujących
godzin. Bardzo fajny motyw przemytu dodatkowo zdobył moje uznanie, czyniąc z
tej nieco momentami archaicznej książki powieść bardzo współczesną. Pomimo że
nie ma szans, bym polubiła Rocco Schiavone, to jestem w stanie polubić Antonio
Manziniego. Was również do tego zachęcam.
„Czarna trasa”
Antonio Manzino
Wyd. Muza 2017
premiera dzisiaj
Komentarze
Prześlij komentarz