Nadchodzi ogień, Gillian Anderson, Jeff Rovin


"[...] spekulacja to część metody naukowej i jeśli ją pominiesz, będziesz żyć w tej samej szufladce, w której się urodziłeś"
        
              „Z archiwum X” to jeden z seriali, które jako nastolatka oglądałam z wypiekami na twarzy. Wtedy też i wszystko było możliwe, a poszczególne odcinki mogły opisywać prawdę. To nie naiwność dziecka, raczej otwarty umysł, nieskażony racjonalną ignorancją i dorosłą pseudomądrością. Zdaje się, że w miarę dorastania gubimy gdzieś umiejętność postrzegania rzeczywistości przez pryzmat magii oraz zachwyt nad nieskończonymi możliwościami, odpowiedziami, tajemnicami. Teraz, jako osoba prawie trzydziestoletnia, po książkę z nazwiskiem aktorki grającej agentkę Scully sięgnęłam z sentymentem. Po dziś dzień lubię Gillian Anderson, jej kreacje aktorskie zawsze mnie przekonują, poza tym uwielbiam na nią patrzeć – ale jak wiemy, atrakcyjność fizyczna niewiele znaczy w obliczu słowa pisanego. Może dlatego Anderson napisała książkę we współpracy z Jeffem Rovinem, płodnym pisarzem, mającym na swoim koncie między innymi współpracę z Tomem Clancym. Anderson i Rovin wspólnie stworzyli powieść, która – stosując nomenklaturę serialową – stanowi pilotażowy tom „Sagi Końca Świata”.

Caitlin O’Hara jest psychologiem dziecięcym, bajecznie bogatą samotną matką głuchego chłopca, niesamowicie zorganizowaną, zdolną i znaną w środowisku. Specjalizuje się w leczeniu traum powstałych w wyniku klęsk żywiołowych i wojen. Ponadto przyjaźni się z tłumaczem indyjskiego dyplomaty z ramienia ONZ, który obecnie prowadzi negocjacje z przedstawicielami Indii i Pakistanu, krajów będących na granicy skoczenia sobie do gardeł i wywołania trzeciej wojny światowej przy użyciu broni atomowej. Ambasador Pawar jest niedoszłą ofiarą zamachu; na oczach jego nastoletniej córki niemal został postrzelony. To właśnie córka ambasadora zostanie kolejną pacjentką Caitlin, rzecz jasna całkowicie incognito z racji napiętych stosunków dyplomatycznych i wiszącej na włosku wojny. Dziewczynka miewa wyjątkowo dziwne i niebezpieczne epizody - krzyczy w jakimś dziwnym języku, drapie się do krwi, wpada w panikę i płonie. Zupełnie tak, jak kilka innych dzieciaków na świecie – między innymi dziewczyna z Haiti. Caitlin, za pomocą hipnozy, będzie próbowała dotrzeć do Maanik, nim ta zrobi sobie krzywdę lub całkowicie zeświruje. A to wszystko w największej tajemnicy przez mediami. Czy Caitlin ma w sobie wystarczająco dużo siły, determinacji i wiedzy, by pomóc Maanik i Gaelle?
W międzyczasie ze statku badawczego, eksplorującego dno morskie w okolicach bieguna południowego, zostaje skradziony niezwykły artefakt – dziwny kamień z wyrytym symbolem – piramidą złożoną z czterech trójkątnych znaków. Czym jest i dlaczego jest tak ważny dla pewnej tajemniczej, zakonspirowanej grupy?
 
Gillian Anderson
[źr. i.telegraph.co.uk]
Tak pokrótce przedstawia się fabuła i nie pomylicie się, jeśli w powyższym opisie odnajdziecie mój zakamuflowany, odrobinę kpiący, uśmieszek. Doprawdy, poszczególne elementy niebezpiecznie przypominają niektóre odcinki „Z archiwum X”, zatem wydaje się, że Anderson czerpała z własnego doświadczenia – poza przygodami z gatunku niesamowitych dodatkowo z ostatnich ról (jak choćby psychiatry w „Hannibalu” czy inspektora w "Upadku"). I to ma swój urok, bowiem właściwie od razu wiemy, czego możemy się spodziewać, i nie bardzo nas dziwi pokręcona fabuła, czerpiąca z całej gamy tematów – od starożytnych cywilizacji, po tsunami, voodoo, Hiroszimę, obecne konflikty zbrojne i ubóstwo. Miszmasz fabularny wywołuje zawrót głowy, a końcowe wydarzenia – uśmiech na twarzy. Poza tym trudno oprzeć się porównaniu przeżyć cierpiących dzieci do tych opisanych w "Egzorcyście" - pół wieku temu sprowadzano do dziecka księdza, dzisiaj... psychiatrę. Wybaczcie mi tę uszczypliwość. Wracając do meritum - „Nadchodzi ogień” przypomina mi książki Deana Koontza i to z kilku względów: po pierwsze – pies (oczywiście!), po drugie – apokalipsa, po trzecie – poprzez trudną do opisania powagę towarzyszącą nawet najbardziej absurdalnym pomysłom. I tak jak Koontz, Anderson i Rovin nie tworzą Wielkiej Literatury, tylko czystą rozrywkę, mającą nas przestraszyć, wzruszyć i rozbawić. Ze względu na to skojarzenie z autorem „Apokalipsy” oraz sentyment do agentki Scully zaskakująco wysoko oceniam tę powieść, gdyż jej czytanie sprawiło mi sporo frajdy i pozwoliło się na maksa zrelaksować i… odmóżdżyć. Pomimo że „Nadchodzi ogień” dotyka przykrych tematów, zaczerpniętych z rzeczywistości, to specyficzna narracja i szalenie wydumany element fantastyczny sprawiają, że to, co teoretycznie mogłoby czytelnika zdołować, staje się dość lekkostrawne, bowiem prawdziwe zagrożenie jest wciąż przed nim…

Reasumując, Gillian Anderson znalazła sobie nową zabawę i jest nią pisanie książek. Z lektury „Nadchodzi ogień” wywnioskowałam, iż aktorka ma bardzo romantyczną (co by nie powiedzieć: naiwną) wizję świata (lub jest to element starannie wykreowanego image) i jest w tym ogromnie… amerykańska. Jej bohaterka jest tak doskonała i nierealna, jak sama Anderson w „Hannibalu” (właśnie tak ją sobie zresztą wyobrażałam). Żaden z bohaterów nie cierpi na te najzwyklejsze problemy klasy średniej – pieniądze płyną niezmąconym strumieniem z niewiadomego źródła, brak snu przez dwie doby owocuje lekkimi workami pod oczami, a rozwiązania zagadek przychodzą same. Fabuła „Nadchodzi ogień” jest szalenie nierealna, wręcz baśniowa; tak bardzo, że wydaje się to zamierzone. W porównaniu z epopejami o podobnej tematyce doświadczonych autorów powieści postapokaliptycznych i fantastycznych Anderson pisze jak nastolatka dla nastolatków. A jednak… czyta się to dobrze. Plus dla Gillian za to, że nie wykazała się zarozumialstwem i poprosiła o pomoc fachowca oraz nie obraziła inteligencji swoich czytelników, zatrudniając ghost-writera. Z pewnością przeczytam kolejną część sagi, choć nie jestem już nastolatką (a, zdaje się, głównym targetem dzieła powinna być jednak młodzież). „Nadchodzi ogień” w żadnym razie nie jest arcydziełem, jest wręcz powieścią dość przeciętną, ale jej czytanie sprawia przyjemność i w gruncie rzeczy to jest najważniejsze. Być może jestem w przypadku tej książki wyjątkowo pobłażliwa; czytanie jej nie sprawiało mi żadnych trudności intelektualnych, a jednak nie miałam problemów z wydostaniem się z owego świata przedstawionego – powieść czyta się łatwo, ale równie łatwo się ją odkłada. Nikt i tak od Gillian Anderson raczej nie wymaga literackiego geniuszu, gdyż nie da się być dobrym we wszystkim. Wielbicielom „Z archiwum X”, historii (pre-)apokaliptycznych oraz Deana Koontza polecam, „Nadchodzi ogień” będzie dla Was taką niezobowiązującą ciekawostką.
- Koniec - zaszlochała. - Nadchodzi koniec.

Nadchodzi ogień
Gillian Anderson, Jeff Rovin
Wydawnictwo Literackie 2015
Saga Końca Świata, tom pierwszy

Nadchodzi ogień [Gilian Anderson, Jeff Rovin]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE



Komentarze