Kulisy Polskiego Horroru. #16 Juliusz Wojciechowicz


Zanim przejdę do właściwej prezentacji Juliusza Wojciechowicza (zwanego przez swoją uroczą małżonkę, której zdjęcie poniżej, pieszczotliwie "Dżulianem") pragnę nadmienić, że dzisiejsza kulisowa persona obchodzi urodziny! A że, jak sam o sobie mówi, jest już w podeszłym wieku, życzę przede wszystkim lotnego umysłu do składania literek - zdrowy rozsądek nie jest potrzebny przy pisaniu bizarro, więc to w niniejszych życzeniach wymownie przemilczę.
(To też tak z przekory, by wypośrodkować tutaj słowotok Julka, jak widzicie poniżej - ma chłopak gadane)

A tym, którzy nie wiedzą, kimże jest ten koleś, mam do powiedzenia jedno: dowiadujcie się czym prędzej, bo coś mi się zdaje, że niebawem będzie o Wojciechowiczu głośno. Głośniej. I jeszcze głośniej. I fajnie, bo to naprawdę fajny gość. Zapraszam więc do lektury naszej rozmowy, a zaraz potem do zapoznania się z dziwacznymi tworami tego pana. Debiutował w 2012 na Niedobrych literkach. Jak dotąd drukiem ukazała się antologia opowiadań "Człowiekiem jestem", której Juliusz jest współautorem. Ponadto nazwisko mojego dzisiejszego gościa pojawi się w antologii "Księga wampirów" oraz "Toyland". I mogę zdradzić, że w tym roku poznamy też Juliusza tak całkiem indywidualnie wydanego ;) W sumie autor spłodził ponad 100 opowiadań. 

Juliuszu, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i samych doskonałych publikacji!

Paulina Król: Kim jest Juliusz Wojciechowicz?
Juliusz Wojciechowicz: No właśnie - JEST. I niech świat się martwi co z tym faktem zrobić ;) A tak bardziej na poważnie, to nic nie powiem bez mojego adwokata. No dobra... Przede wszystkim fanatycznym czytelnikiem, od trzech lat kreślącym świadome literacko słowa. Miłośnikiem literatury i każdej innej Muzy związanej z szeroko pojętym horrorem, "człowiekiem orkiestrą" wciąż marzącym o pogodzeniu życia zawodowego z pasją pisania. Pierworodnym synem, szczęśliwym mężem, dumnym bratem, opiekunem (czyt. wiernym sługą:) kotki przygarniętej z ulicy. Empatycznym gościem dostrzegającym zbyt często groteskową stronę rzeczywistości, przetrawiającym ją, i dając w ten sposób ujście emocjom przelewanym na papier - choć często przypomina to raczej mentalną defekację ;) W końcu trzydziestosześcioletnim (już chyba trzydziestosiedmioletnim? przyp. PK) facetem zdającym sobie coraz dotkliwiej sprawę, że im dłużej planuje swoją przyszłość, tym staje się ona krótsza. Powiało spleenem ;)
Paulina: To by się nie dołować zacznijmy od Twoich osiągnięć. Opowiedz o tej pasji pisania. Skąd się wzięła, dokąd zmierza...
Juliusz: Osiągnięcia... To trudna kwestia, bo postrzegana subiektywnie często mija się z obiektywnym postrzeganiem literackich sukcesów przez czytelnika. Dlatego pozwolę sobie na skrajnie subiektywną ocenę własnych "osiągnięć", ale zacznę od genezy powstawania moich wiekopomnych dzieł ;) Otóż nie pisałem od ósmego roku życia, jak np. Michał Stonawski :) jednak od najmłodszych lat pragnąłem nauczyć się czytać, by te piękne historie czytane do poduchy przez rodziców móc doświadczyć osobiście, obcując z prawdziwą książką - zbiorem tych cudownych znaczków, których rozszyfrowywanie układało się w niesamowite opowieści. Do dziś pamiętam swoją pierwszą - zbiór baśni Andersena.
Chyba właśnie ta lektura, niezwykle przejmująca i cholernie przerażająca, zwłaszcza dla małych chłopców, zapoczątkowała moje zamiłowanie do opowieści podszytych grozą, nastrojem niepewności, obnażających zło i groteskowość otaczającego nas świata, ale równocześnie pięknych, wzruszających i dających do myślenia.
Nigdy natomiast nie przyszło mi do głowy, żeby samemu coś napisać; uważałem, że od tego są inni. Jako człowiek już dorosły też nigdy nie widziałem siebie w roli pisarza, choć zawsze mnie korciło by "ulepszać" cudze dzieła, zmieniać zakończenia, dopisać pointę... Męczyły mnie notorycznie pomysły na opowiadania, powieści, scenariusze i wciąż czekałem aż ktoś je napisze - z filmami mam podobnie ;) No i pewnego lutowego poranka AD 2011, kiedy nie wiedząc co ze sobą począć, dręczony frustracją powodowaną przeciągającym się bezrobociem i świadomością faktu, że ja zdrowy, wykształcony facet w optymalnym dla mężczyzny wieku gniję w domu na utrzymaniu małżonki, zacząłem pisać. Najpierw jedno opowiadanko, potem drugie, trzecie... dwudzieste. Wypluwałem wszystkie pomysły wprost na ekran zaskoczonego laptopa, przyzwyczajonego wyłącznie do miziania kursorem myszki:) Ale co dalej? Ktoś to musi przeczytać, ocenić... Opublikowałem dwa zbiorki społecznych satyr wymieszanych z mrocznymi groteskami na portalu selfpublishingowym, ukrywając się pod pseudo i czekałem. Zainteresowanie przerosło moje oczekiwania, a ochy i achy czytelników przeważały nad komentarzami typu: "gupie i nieśmieszne" i ośmieliły mnie do pokazania swej twórczości najbliższym. No i się zaczęło. Wycofałem wszystko z selfpubu i zacząłem wysyłać wyłącznie do portali internetowych, gdzie panowała zasada redakcyjnej selekcji publikowanych tekstów.
Tak trafiłem do Niedobrych Literek i zakotwiczyłem na dłużej, ku mojej wielkiej radości, że w końcu odkryłem miejsce, w którym poczułem się jak... w domu ;) Miesiąc temu ujrzała światło dzienne antologia "Człowiekiem jestem" nakładem wydawnictwa Morpho, gdzie trafiły moje dwa opowiadania, w marcu wyjdzie "Toystories" - też za pośrednictwem Morpho (jedno opowiadanie) i jakoś w międzyczasie hucznie zapowiadana wampirza antologia przygotowywana przez Studio Truso (jedno opowiadanie). To tyle w kwestii literackich osiągnięć na dzień dzisiejszy, choć gdyby nie moja awersja do wydań wyłącznie elektronicznych, selfpublishingu, czy płatnych wydawnictw, pewnie miałbym bogatsze dossier ;) Na wydanie czeka też mój autorski zbiór opowiadań w konwencji bizarro fiction - ale o tym na razie sza! A pasja pisania? Przerodziła się w nałóg, który domaga się regularnego zaspokajania - nie wiem tylko czy na szczęście, czy nieszczęście potencjalnych czytelników ;)
Paulina: A oprócz tego Andersena - co czytałeś od dziecka? Kiedy zaczęła się przygoda z horrorem?
Juliusz: Pierwszym "horrorem", jaki nie tyle czytałem, co maniakalnie słuchałem jako siedmio-ośmiolatek, to nagrane na taśmę magnetofonową słuchowisko "Ballady" Adasia Mickiewicza - autentycznie z niemal perwersyjną przyjemnością srałem grozą po majtach. Pierwszą lekturą z pogranicza horroru był zbiór opowiadań Marka Twaina "Feralny krążek" podkradnięty rodzicom z domowej biblioteczki, a przygoda z rasowym horrorem zaczęła się jakoś na przełomie podstawówki i liceum - tak, dinozaur ze mnie  - kiedy ciężko nastraszony oglądanymi na VHSie klasykami gatunku (Noc żywych trupów, Freddy, Piatek 13tego itd.), przeszukując zasoby biblioteki trafiłem na serię "Sabat" i "Kraby" Guya Smitha. Potem na warsztat poszedł Masterton, King, Koontz... Wtedy najbardziej przemawiali do mnie pisarze pokroju Smitha: sex, przemoc, makabra na granicy pastiszu; King trafił do mojego serducha nieco później, ale został tam do dziś. To zdecydowanie mój ulubiony pisarz gatunkowy.
Paulina: To skąd pomysł, by skupić się na bizarro, a nie na np. hardkorowym horrorze, jak Smith?
Juliusz: Bizarro wynika z mojego upodobania do groteski, do skrajnego przerysowywania rzeczywistości bez żadnych hamulców, pełnej swobody działania, nie oglądania się na konwencję gatunkową, ale też często przybierającą skrajnie hardkorowe oblicze. To "gatunek", w którym możesz upchnąć poetycką satyrę na równi z ociekającym flakami gore. Z drugiej strony nie ograniczam się do bizarro. Pisuję również klasyczne opowiadania grozy  - być może jedno z nich niedługo trafi na łamy Horror Masakry albo Krypty. Może popełniam marketingowy błąd, ale nie potrafię ograniczyć się do jednego subgatunku - w zależności od nastroju pisuję zarówno mroczne baśnie, jak i drastyczne kawałki w duchu hardboiled, pełne krwistej makabry podanej w konwencji cynicznego noir. Przede wszystkim jednak stawiam - a przynajmniej się staram - na warsztat, bogactwo językowe, a dopiero potem na historię. Z całym szacunkiem dla pana Smitha, ale "warsztat" u niego lichy ;), i to, co nie przeszkadzało mi w okresie licealnym, teraz urasta do rangi problemu do tego stopnia, że potrafię po kilkunastu stronach lektury zaniechać czytania zmęczony stylem autora lub jego nieporadnością językową. Warto jednak zaznaczyć, że często przekład na nasz ojczysty kuleje, nie wspominając już o redakcji końcowej przetłumaczonego dzieła. Co innego z naszymi grozopiewcami. Tu widzę światełko w tunelu, gdzie warsztat pisarski idzie w parze ze straszną historią i żywię nadzieję, ba!, wręcz jestem przekonany, że polski horror ma szansę stawać w szranki i literaturą piękną na równych prawach.
Tak mi się skojarzyło...
Paulina: Jak to pisanie u Ciebie wygląda? Siadasz, piszesz, tak po prostu, czy raczej pomysł masz, ale gorzej z opisaniem?
Juliusz: Cierpię na chroniczny nadmiar pomysłów, które złośliwie kumulują się i z dnia na dzień jest ich coraz więcej. Wystarczy, że wyjdę na ulicę - tu dialog, tam sytuacja, graffiti na ścianie... Z tego, miedzy innymi, powodu nie porywam się na razie na pisanie powieści i skupiam się na krótkich formach. Czasem jednak miewam zastój warsztatowy, czekam na pierwsze zdanie, niekiedy ładuję akumulatory, czytając innych... i nagle bach! Jest jakieś zdanie, sekwencja zdań, zgrabny zwrot, czy dialog... i wtedy nie ma przeproś. Zaczynam i samo się pisze ;) Z pomysłami to też jest tak, że to jedynie zarys historii, pewna idea - jak. np. w "Zdzirze" - co by było jakby można było oddać komuś kaca? Fabuła historii tworzy się sama podczas pisania, każde kolejne zdanie napędza następne, kolejne pomysły, zwroty akcji pojawiają się nagle, często płynnie i - co najważniejsze - zaskakują mnie za każdym razem. To jest porównywalne do snu - nigdy nie wiesz jak to się skończy, co zrobi twój bohater, co go spotka... Postaci literackie zaczynają żyć własnym życiem, nabierają prawdziwych cech charakteru, niemal dyktują swój los, podpowiadają... a wtedy wkracza narrator i z iście boskim arsenałem możliwości,  w zależności od nastroju, kreuje świat wokół postaci; zabija, nagradza, dręczy, straszy... przednia zabawa. :) Owszem zdarza mi się pisać historię zaplanowaną od a do z, ale i tak w trakcie klepania w klawisze pojawia się element chaosu, pewnej samowolki twórczej nie do końca świadomie kontrolowanej; zmienia się bieg wydarzeń, losy bohaterów - więc się poddaję, starając się jedynie w końcu mieć w tej sprawie ostatnie zdanie :) Bywa też, że przyjdzie mi do głowy jakieś zdanie albo zachwyci cudze; przenoszę je wtedy na ekran komputera i zaczynam pisać, traktując je jako początek opowiadania - bez żadnego planu, nawet cienia idei, jak to wszystko ma wyglądać. Czysta radość tworzenia. Gorzej, jeśli przyjdzie "zamówienie" celowane w gatunek i tematykę. Sam fakt narzuconej fabuły i konwencji pisania, do tego czynnik komercji i marketingowej poprawności często zabija radość z pisania i wymaga ogromnego wysiłku - no chyba, że jest to opko dla Niedobrych Literek ;)


Paulina: Piszesz też do Ex Fabula. Lubisz pisanie w sieci? W sensie: prawie natychmiastowa publikacja, tekst od razu leci do czytelników, nie trzeba czekać na wydanie... Jesteś niecierpliwy, czy po prostu widzisz w publikacjach w sieci przyszłość?
Juliusz: Lubię, ale pod warunkiem, że docelowy portal robi selekcję jakościową, koryguje nadesłane teksty - jednym słowem szanuje się autora, a przede wszystkim czytelnika. Ważny jest też poziom literacki portalu. Ex Fabula to po części moje dziecko - jestem współtwórcą tego projektu i jednym z redaktorów odpowiedzialnych za korektę tekstów, dlatego rzadko tam publikuję, a jeśli już, to na ogólnych zasadach - tekst trafia anonimowy do puli propozycji do publikacji i jeśli zostanie jednogłośnie przyjęty zostaje opublikowany. Czy jestem niecierpliwy? Jak każdy - emocjonalnie tak, natomiast potrafię czekać. Publikacje w sieci, pod pewnymi warunkami, mają duży potencjał - wydawcy, zwłaszcza ci, co przedkładają jakość nad klepanie kasy, gdzie pracują ludzie z pasją i literackim zacięciem często "headhuntują" w sieci i łowią talenty. Dlatego, publikując choćby przykładowo w Farenheicie ma się większe szanse bycia złowionym niż na jakimś śmietnikowym selfpubie, gdzie można wrzucić dosłownie wszystko. Z drugiej strony, w ten właśnie sposób zdobywa się czytelników, nawiązuje znajomości, doznaje krytyki, czasem tak brutalnej, że odechciewa się wszystkiego. Gdyby nie selfpub, nigdy nie poznałbym twórczości kilku wybitnie zdolnych skrybów, zręcznych redaktorów (Basiu vel Barbamamo – dzięki za miesiące bezinteresownego i zbawiennego dłubania przy moich pierwszych wypocinach) i wreszcie czytelników, którzy – w co mi czasem trudno uwierzyć – czekają na każdą następną publikację; niektórzy pełnią rolę cenzorów na etapie „pierwopisu”, coś doradzą, dopowiedzą... (Przemku, Irenko – wielkie dzięki!)
Paulina: To jak myślisz - jaki dla Ciebie będzie ten rok? Masz zamiar się popchnąć jeszcze bardziej w stronę pisania? Późno zacząłeś... masz w planach nadrobienie straconego czasu?
Juliusz: Mam nadzieję, że płodny w publikacje, a na to się zanosi, mam też kilka innych projektów okołoliterackich w planach. Nie wiem czy da się mnie popchnąć jeszcze bardziej w stronę pisania - to już kwestia wolnego czasu i pogodzenia potrzeby zarobienia na życie bez uszczerbku dla samego tworzenia.
Całe szczęście, że późno zacząłem przygodę z pisaniem. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak by to wyglądało, gdybym z charakterystycznym dla nastolatka, czy nawet studenta podejściem do życia tworzył wiekopomne dzieła :) Tu mam na myśli siebie w tej roli nastoletnio-studenckiej, która nie wiele różniła się od etapu zabaw w piaskownicy beztroskiego chłopczyka :)
"Zaawansowana" metryka ma swoje zalety, choć znam kilku młodych autorów, którzy przeczą temu twierdzeniu. Pamiętając jak długo przyszło mi "dojrzewać" do życia, nie miałoby to większego sensu przed trzydziestką. Życie uczy pokory, cierpliwości, a z biegiem lat też pewnej konsekwencji w działaniu, co w przypadku takiego lekkoducha jak ja nierozerwalnie idzie w parze z "wysługą lat".
Paulina: W teorii masz rację, im człek starszy, tym lepiej i dojrzalej ogarnia rzeczywistość, ale z drugiej strony infantylizm i naiwność literacka to zupełnie inna para kaloszy (znam książki 60-letnich autorów bardziej naiwne od książek dwudziestolatków). Obserwujesz polską scenę grozy? Jakieś uwagi?
Juliusz: W tym rzecz, że niektórzy później dojrzewają, niektórzy wcale, a są i tacy, którzy rodzą się z genem odpowiedzialności i poukładania, do tego w wieku nastu lat władają piórem zastraszająco dobrze;)
Polską scenę grozy obserwuję stosunkowo od niedawna; jeszcze kilka lat temu jedyne nazwiska jakie kojarzyłem, to Darda i Orbitowski. Żyłem w świętym przekonaniu, że horror w Polsce nie istnieje. Pamiętam jak sięgnąłem po zbiór opowiadań "Nadchodzi" Łukasza Orbitowskiego - tak od niechcenia i trochę po złości - strasznie "wkurzył" mnie okładkowy blurb w stylu: "mistrz polskiego horroru". Jaki mistrz? Jakiego POLSKIEGO horroru? Po kilkunastu zdaniach lektury kupił mnie Orbit po całości. W pierwszej chwili pomyślałem, że Andrzej Stasiuk zwariował i zaczął pisać horrory. Mistrzostwo formy, treści i naszych rodzimych demonów. Coś, jakby Mickiewicz spotkał Kinga, zgarnął po drodze Poe i Grabińskiego, a potem wszyscy, narąbawszy się uprzednio absyntem, spłodzili kawałek świetnej literatury. I zacząłem przeczesywać internet w poszukiwaniu kolejnych naszych skrybów. Od razu spodobała mi się twórczość Dawida Kaina - nieco obsesyjna, paranoiczna, groteskowa i również napisana świetnym stylem, a jak Dawid to i Kazek Kyrcz - świetny duet pisarski. Kiedy Kazek wypuścił w eter swoją pierwszą powieść, którą miałem przyjemność recenzować, nadarzyła się okazja, by w pełni się przekonać  jak dobrym jest pisarzem. Rzadko zdarzają się książki, gdzie każde zdanie jest konieczne, ba każdy wyraz wydaje się niezbędny, i zamiast kartkować książkę "do przodu" cofasz się, by jeszcze raz delektować się dopiero co przeczytaną frazą, dowcipem, opisem. Ale zostawmy tych "po trzydziestce".
Z młodej krwi z przyjemnością czytuję wybrane opowiadania Sylwii Błach, Michała Stonawskiego. Szczerze podziwiam Grzegorza Gajka - ma prawdziwy dar opowiadania strasznych historii i jest prawdziwym tytanem literackiego riserczu. Lubię styl pisania Marcina Rusnaka, uwielbiam bizarro w wydaniu Jana Maszczyszyna - tu wkradł się dinozaur, Marka Grzywacza. Ostatnio również bardzo zaskakuje mnie Andrzej Biedroń - młody zarówno metryką jak i dorobkiem - swoją wrażliwością literacką i bogactwem językowym, jakże rzadko spotykanym u wychowanych na internecie "wannabewriterów".
A co do sceny ogólnej - dobrze, że są ludzie tacy jak Ty, którym się chce zarażać ludzi tematyką grozy. Dobrze, że są Niedobre Literki i wiele innych tematycznych portali. Dzięki bogu - tylko nie wiem któremu  - za niepowstrzymanego w swoich działaniach Tomasza Siwca i wielu innych pasjonatów, którzy nie oglądając się na kasę robią wszystko, by horror w Polsce przestał być wstydliwym, wiecznie niszowym tematem tabu. Fajnie, że powstał Kfason - mam nadzieję, że z biegiem lat urośnie do rozmiarów dużego konwentu. Ucieszył mnie też fakt powstania nagrody im. Grabińskiego. Tak, wiem, budzi kontrowersje. Ja jednak, patrząc perspektywicznie, jestem " na tak".
No i musisz przyznać, że w dziwnym żyjemy kraju, gdzie w XXI wieku powstają twory typu: PIERWSZA POLSKA antologia - zombie, wampirów, postapo itd. Możliwość uczestnictwa w takich projektach to prawdziwa frajda - przecierać szlaki w temacie, który na świecie został przetarty kilkadziesiąt lat temu:) Cieszę się, że mogę w takich wydarzeniach czynnie uczestniczyć. Ta sama sytuacja, choć o niebo gorsza występuje w polskim kinie grozy. Ile ostatnio powstało u nas horrorów? Mam wrażenie, że przez ten nasz kompleks narodowy, że wszystko musi być martyrologiczno-bogojczyźniane i lepsze od towaru z zachodu dużo tracimy. Owszem, mieliśmy pierwszy polski slasher „Pora mroku”, który został moim zdaniem niesłusznie zmieszany z błotem, bo był przewidywalny, przekalkowany itd. A jaki miał być, jeśli konwencja takiego kina narzuca pewien schemat? Film naprawdę nieźle zrealizowany, zagrany, bijący na głowę setki amerykańskich, czy kanadyjskich gniotów serwowanych regularnie przez tv Puls. Nie można wymagać od takich produkcji, by kręcone były pod kątem festiwalu w Cannes :) Była świetna groteska o cechach komediowego horroru „Manna” - wykreowana przez amatorów – można obejrzeć na Youtube. Niedawno zwróciłem też uwagę na dwa filmy, które mogłyby być horrorami z najwyższej półki, gdyby dodać do nich wątek magiczny, ucinając polityczny: „Pokłosie” Pasikowskiego, aż się prosił, by wykorzystać scenariusz jako podkład do filmu grozy. Mamy tam zapyziałą wiochę, mroczną tajemnicę masowego mordu, człowieka z zewnątrz, który po latach wraca w rodzinne strony, tablice nagrobkowe ukryte pod szosą, demony przeszłości... Zaserwowano nam kontrowersyjne, polityczne kino – i pewnie dlatego film zyskał taki rozgłos – a można było tę samą historię ująć w karby mrocznej fantastyki z duchami pomordowanych w tle, z szaleństwem ciemiężonych tajemnicą umysłów, naturalizmem wiejskiej rzeczywistości przepuszczonej przez pryzmat wizji Kosińskiego z „Malowanego ptaka”.
Cudownym makabrycznie filmem jest też „Dom zły” Smarzowskiego. Niemal arcydzieło oniryczno-naturalistyczne. W tym filmie nie zmienił bym absolutnie nic, ale postrzegam tę produkcję jako bezkonkurencyjne rodzime kino grozy, a nie jako polit-thriller. Co prawda nie uświadczy się tam szeroko pojetej magii, natomiast, czy jest coś bardziej przerażającego od ludzkiego umysłu toczonego robakiem chciwości, pijaństwa i woli przetrwania?
Paulina: No, i wyszedł Ci manifest, i jednocześnie odpowiedziałeś na jedno z ostatnich pytań, które zadaję... eh ;) To teraz o tych zagranicznych poopowiadaj. Kogo czytuje Wojciechowicz obecnie, poza wspomnianym już mistrzem Kingiem? Czy raczej zasiedziałeś się w polskiej grozie? Masz jakiś top 3 najważniejszych w życiu książek?
Juliusz: Raczej "top 30",  ale ogólnie. Nie ograniczam się czytelniczo tylko do grozy, więc trudno by mi było wybrać tylko trzy pozycje z całej literackiej puli, dlatego skupię się wyłącznie na horrorze, odpowiadając na Twoje pytanie. Kinga uwielbiam od lat i chyba "To" najbardziej do mnie trafiło jako kwintesencja powieści grozy napisana wręcz idealnie pod każdym względem. Hołubię pisarzy, potrafiących obudzić w sobie dziecko i z tą dziecięcą wrażliwością przekazywać czytelnikowi straszne historie. Dobrego pisarza, w szczególności zaś twórcę horrorów, poza talentem do ubierania treści w zgrabne literacko słowa, powinna cechować mocno wybujała empatia – nie w potocznym rozumieniu :”kotek złamał łapkę, o boże jak mi go szkoda”, tylko w dosłownym: w umiejętności współodczuwania, zarówno emocji jakie targają psychopatą, jak i panicznego lęku jego ofiary. Takim właśnie przykładem pisarza doskonałego w swoim fachu jest Stephen King – świetny obserwator, często psycholog, drobiazgowy „riserczowiec”, wieczny mentalny chłopiec o umyśle przeczołganego przez życie weterana.
Wracając do książek – na pewno "Lśnienie", "Doktor sen". No tak, Król zdominował wszystko ;) Chętnie wracam czasami do ulubieńców z lat licealnych: do Mastertona – ostatnio odświeżyłem sobie dwa zbiory jego opowiadań: „Okruchy strachu” i „Oblicza strachu” i zdecydowanie wolę Mastertona w krótkich formach; do Barkera, nawet Smitha. Uwielbiam groteski Rolanda Topora, magiczne opowieści Jonathana Carrola, Carla Ruiza Zafona... Ale muszę przyznać, że mocno eksploruję ostatnio rodzimych skrybów gatunkowych, a jak się okazuje, jest w czym wybierać.
Paulina: Co teraz czytasz?
Juliusz: Właśnie skończyłem "Doktor sen", „Poza sezonem” Ketchuma, zabieram się za "Obok Julii" Rylskiego - taki odpoczynek od horroru.  W kolejce czeka "Joyland" - ostatnia pozycja z wydanego po polsku Kinga, której nie znam, i nie mogę się doczekać nowej powieści Orbita: „Szczęśliwa ziemia”. No, tak, jeszcze „Bisy” Stefana Dardy...:)
Paulina: Uh, bardzo mi przykro z powodu Kinga. Ale pocieszę Cię 2 nowymi tytułami w 2014. Jeździsz na konwenty?
Juliusz: Odkrywam dopiero ten świat - na starość ;) Ostatnio byłem na Falkonie i w końcu miałem okazję poznać osobiście Kazia Kyrcza, Dawida Kaina, Stefana Dardę i wspólnie "upodlić" się... herbatą oczywiście ;) W tym roku planuję zaliczyć Polcon, Kfason i kolejny Falcon – tu może już jako prelegent, ale to na razie nic pewnego. Kuszą mnie też Wrocławskie Dni Fantastyki, ale... czas i pieniądz, jak zwykle mogą namieszać.
Paulina: Coś o tym wiem ;) Poproszę teraz o listę zainteresowań poza-literackich.  Z przykładami.
Juliusz ze swoją lepszą połową
Juliusz: Muzyka – temat rzeka :) Od kiedy jako jedenastoletnie pacholę odkryłem AC/DC, pozostaję wierny ciężkiej odmianie rocka. Miałem okresy różnych maniakalnych fascynacji gatunkowych, od heavy metalu, przez ekstremę – death, grindcore, po klimatyczny blues i knajpiany jazz. Obecnie najbliżej mi emocjonalnie do industrial metalu. Niezmiennie od nastu lat, z niesłabnącym zapałem katuję się „Rammsteinem”. Generalnie zniosę wszystko, co nie jest plastikowym półproduktem wygenerowanym przez komputer w rękach muzycznego imbecyla:) Film - tu jak z literaturą ;) wszystko, co straszne, przejmujące, ciężkie, dopracowane scenariuszowo, co nie znaczy, że gardzę komedią lub pastiszem. Lubię kino Wendersa, Jarmusha, Felliniego, Triera, Smarzowskiego, Pasoliniego,Viscontiego, Formana, Ferreriego..., klasyków kina grozy: Carpentera, Cravena, Fulciego, Argento... lubię też horrory spod ręki Roba Zombie, co akurat idzie w parze z sympatią muzyczną. Uwielbiam dobre ekranizacje komiksów – jako dzieciak bałwochwalczo wielbiłem komiksy – ale nie te z serii Transformers. Superman itd. „Sin City” - Rodrigueza uważam za arcydzieło w tej dziedzinie, „300” Snydera jest świetnie zrobione i oddaje idealnie gatunkowe założenia – przerysowana konwencja pulp, widowiskowe ujęcia, zatrzymane w stop klatce kadry...
 Poza tym, przerzucanie żelastwa - kiedyś fanatyczne treningi, teraz bardziej rekreacja. Języki obce - angielski, niemiecki; psychologia, socjologia, motoryzacja... mogę już przestać wymieniać?
Paulina: Nie!
Juliusz: Umówmy się, że ze wszystkiego z wyżej wymienionych byłbym w stanie zrezygnować, dopóki miałbym co czytać i na czym pisać :)
Paulina: A czy jasnowidzenie do tych powyższych należy? Bo chciałabym, byś spróbował wywróżyć, co to będzie w polskim horrorze za 10 lat...
Juliusz: Ciemnowidzenie raczej;) Mam nadzieję, że za dziesięć lat literacki, i nie tylko, horror zajmie należne mu miejsce w polskiej świadomości, jako twór w pełni niezależny, towar eksportowy i w ogóle będzie git.  Wróż Juliusz tako rzecze.
Paulina: Nie lubię pesymistów, więc wybrnąłeś, wróżu Juliuszu ;) A powiedz, czy przeżyłeś kiedyś coś tak strasznego, co mogłoby stać się składową częścią opowieści grozy, ewentualnie jeśli nie samo zdarzenie, to sytuację, której towarzyszyły emocje typowe dla bohaterów literackiej bądź filmowej  fikcji?
Juliusz: Na szczęście nie było takich sytuacji wiele – mam na myśli te, które naprawdę bezpośrednio zagrażały życiu lub trwałej utracie zdrowia – co nie oznacza, że mnie całkiem ominęły, ale skupię się raczej na wydarzeniach, które choć błahe, i po fakcie skłaniające do śmiechu, w chwili zaistnienia budziły najprawdziwszą grozę:) Właściwie na dłuższą refleksję zasługuje pewna, w końcu komiczna, sytuacja sprzed lat niemal dwudziestu... Otóż, jak na zbuntowanego młodzieńca przystało, zaraz po maturze postanowiłem opuścić dom rodzinny i rzucić się zachłannie w wir szalonego życia. Bez ładu, składu i większych przemyśleń wyprowadziłem się na stancję, zarabiając na utrzymanie jako uliczny akwizytor sprzedający chińskie gadżety typu: miniradyjka, golarki na baterie, nabłyszczacze do obuwia i takie tam super hiciory drugiej połowy lat 90-tych. Jakie zarobki, taka stancja.:) Mieszkałem w suterenie pewnego gierkowskiego dwupiętrowgo klocka wielorodzinnego, na kilku metrach kwadratowych z widokiem na zapuszczony trawnik, którego całą okazałość mogłem podziwiać przez małe okratowane okienko mieszczące się na wysokości linii wzroku, tym samym na poziomie wyznaczającym linię „pod i nad ziemią”. Niektórzy wprost twierdzili, że mieszkam jak w grobowcu, inni pieszczotliwie nazywali to lokum jaskinią. Mnie pasowało, bo w końcu miałem święty spokój, a za wynajem płaciłem mniej niż płaciło się wtedy za ogrzewany garaż.:) Wersalka, szafa, biurko, radio, książki, gitara... tyle wystarczyło mi do szczęścia. Żeby nadać jaskini rysów lokum mieszkalnego nie omieszkałem powiesić firanki i zasłon do samej ziemi, choć komicznie kontrastowały z niewielkim okienkiem. Całe pomieszczenie tonęło w beżach i żółcieniach -  meble w ciemnym brązie, więc przy ciepłej stuwatowej żarówce było wręcz przytulnie. Ale nie nocą, kiedy za ścianą pomrukiwał wielki olejowy piec; coś szurało na schodach za drzwiami, coś pukało do okienka, lub świeciło zielonymi ślepiami przez szybę... I nie wtedy, gdy będąc już na granicy snu, otoczony oleistym mrokiem zauważyłem kątem oka wybrzuszającą się zasłonę. Najpierw pomyślałem, że to zwykłe przywidzenie, złudzenie powodowane światłem księżyca próbującego się przedrzeć przez grubą fakturę materiału. Jednak, gdy zasłonę ponownie wydęło, tym razem pół metra wyżej, poczułem zimne ciarki na plecach. I wtedy coś nią szarpnęło, pofałdowało, naprężyło i znowu, jakby wydmuchało od strony przyokiennej ściany. Zerwałem się na równe nogi i z sercem bijącym gdzieś w przełyku, przywaliłem dłonią w wyłącznik światła. Pomieszczenie zalała jasność, a ja oślepiony nagłym blaskiem próbowałem mimo wszystko obserwować zasłony, jednocześnie nieco przytomniejąc, powoli się uspokajałem. Usiadłem na brzegu wersalki, nabierając przekonania, że jednak mi się coś przywidziało. Teraz musiałem tylko podejść i upewnić się, że okno jest na pewno domknięte. Kiedy zrobiłem pierwszy krok, zasłona oszalała. Coś ewidentnie musiało za nią stać i boksować od góry do dołu z prędkością karabinu maszynowego. Zatkało mnie z przerażenia. Nikt i nic materialnego nie mogłoby się zmieścić w wąskiej, kilkucentymetrowej przestrzeni pomiędzy ścianą a kotarą. Gotowy wznosić rozpaczliwe modły do boga, w którego nie wierzyłem lub podpisywać cyrograf z samym szatanem, w którego istnienie wierzyłem jeszcze mniej – cokolwiek, byle pozbyć się intruza - uzbrojony w teleskopową rurę od odkurzacza rozpaczliwe dźgałem niewidzialnego wroga ukrytego za drgającą zasłoną. Nic. Cisza i brak reakcji ze strony zasłonowego demona. I nagle znowu drgawki przebiegające beżowy materiał. Moje nerwy były w strzępkach, ba byłem gotowy, tak jak stałem – nagi, rozedrgany, dzierżący rurę od odkurzacza -  wystawić swoje dobre imię na próbę i z krzykiem pognać do sąsiadów zamieszkujących wyższe kondygnacje. I wtedy stało się to, co zazwyczaj ma miejsce, gdy przerażona ofiara osiąga próg skrajnego lęku – ogarnął mnie psychopatyczny spokój, a mój organizm napompowany do granic wytrzymałości adrenaliną przeszedł w tryb wyrachowanej machiny do zabijania. Zwinnym skokiem (przynajmniej tak to zapamiętałem) dopadłem okna. Jak w amoku zrywałem firankę, zasłony i z furią deptałem zalegający na podłodze materiał, zapewne wykrzykując przy okazji epitety typu: „wyłaź skurwysynu, zaraz cie zajebię”. Przywaliłem dla pewności jeszcze kilka razy rurą, chwyciłem ten cały przeklęty kłąb i wywaliłem za drzwi, które natychmiast zamknąłem na klucz. Cały czas telepiąc się z emocji drobiazgowo przeszukiwałem miejsce akcji. Nic. Kompletnie nic. I wtedy kątem oka zauważyłem maleńką myszkę kurczowo trzymającą się żabek w lewej części karnisza.
Nie wiem jak długo rechotałem. Śmiałem się nadal, gdy z powrotem wnosiłem do pokoju pomięte zasłony, wciąż rżałem, gdy rozsypywałem ścieżkę z cukru i bułkowych okruchów dla tego szarego biedactwa niemal wtopionego w karnisz.
Nazajutrz nie było śladu po okruchach, cukrze i myszy. Nigdy więcej żaden gryzoń się do mnie nie przypałętał. Jestem natomiast pewien, że w mysim światku obrosłem legendą i do dzisiaj kolejne mysie pokolenia zaśmiewają do rozpuku.
Paulina: Uhhh ;) To na koniec: złota myśl Wojciechowicza poproszę ;>
Juliusz: Koniecznie coś poetyckiego w formie, epickiego w treści, coś co dzieci będą deklamować na lekcjach języka Polskiego, coś bezpośrednio powiązanego z grozą... mam: "Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz"
Paulina: Bardzo błyskotliwe ;)
Juliusz: To może coś mniej błyskotliwego... Horace Walpole już kilkaset lat temu  wygłosił tezę: „Świat jest komedią dla tych, którzy myślą, a tragedią dla tych, którzy czują” Idąc tym tropem: idealne wypośrodkowanie obu tych odczuć pozwala ująć rzeczywistość w sposób doskonale znany twórcom i miłośnikom horroru, nadać jej rysom przerażającego wyrazu, okraszonego grymasem zjadliwego uśmiechu. I tego się trzymajmy :)
Paulina: (…?) Dziękuję za rozmowę!
Juliusz: To ja dziękuję. Całuję odnóża szanownej Pani, cała nieprzyjemność po mojej stronie :)


Przeczytaj:

NOWOROCZNE ŻYCZENIE
ZDZIRA
DENTOSTORY (akcja literacka)
CHWYT MARKETINGOWY (akcja literacka)
POSIEDZENIE
PALĄCA KWESTIA
ANGRY DADS (akcja literacka)
WIELKIE ŻARCIE, CZYLI PIKNIK NA PLAŻY
OSIEDLOWE CRIME STORY
GRAJEK (akcja literacka)
I WSZYSTKO WRÓCI DO NORMY
E – LOVE
PROLOG





Komentarze