Architekt, Keith Ablow

"Kiedy brutalna rzeczywistość parzy niczym gorące węgle, ludzki umysł czasami czepia się pojedynczych strzępów wyimaginowanej rzeczywistości"

Zauważyłam na blogach pewną zależność (poprawcie mnie, jeśli się mylę). Otóż niezależnie od tego, jak wiele zalet będzie miała książka, wystarczy, by autor recki dodał "mimo to poczułem/am się rozczarowany/a", a już 90% komentujących bije się w pierś i zarzeka, że za cholerę tej powieści do ręki nie weźmie. Dlatego już od jakiegoś czasu przechodzę pewien blogowy kryzys, ale... cóż, to temat na inną notkę.
Wiadomym jest, że bloga nie prowadzi się tylko dla siebie. Prowadzi się go dla czytelników, i to z nadzieją, że choć jedna osoba z grona komentujących rzeczywiście post przeczytała, i być może uda się podyskutować na temat danego utworu. Zauważyłam jednak, że w blogosferze - uogólniam dość świadomie, ci, którzy wiedzą, że to ich nie tyczy, wiedzą to i już - rekomendowanie i ocenianie książek odbywa się na zasadzie wóz albo przewóz. Jedna albo druga skrajność, nie ma odcieni szarości, nie ma optimum. I właśnie powieść "Architekt" nasunęła mi te wszystkie przemyślenia, gdyż serio - nie mam pojęcia, jak szczerze tę książkę ugryźć i to w taki sposób, aby było to ugryzienie jak najbardziej neutralne. If you know what I mean.
Otóż "Architekt" jest książką dobrą. Biję się w pierś - to niezły thriller, który się połyka niczym rozpuszczoną polopirynę - szybko, bezboleśnie. Nie da się tej powieści smakować, zupełnie jak nie da się tej ohydnej mieszaniny kwasu acetylosalicylowego z wodą pić małymi łyczkami (tak, zgadliście - przechodzę ostatnio dość mocne przeziębienie). Niemniej jest to dobre. Tak jak i polopirynka. It's good for you!
Do czego zmierzam? Przeczytałam w życiu mnóstwo kryminałów i thrillerów (choć i tak mało, mało...!). Można to porównać do pracy w kostnicy - pierwsze spotkanie z trupem zwykle wywołuje mdłości, ale każde następne hartuje, aż wreszcie taki pracownik może jeść lunch przy oglądaniu nawet najbardziej makabrycznie wyglądających rozczłonkowanych zwłok. Kumacie? Podobnie jest ze mną. Zahartowałam się i dlatego, by się zachwycić thrillerem, potrzebuję naprawdę silnych doznań. Co nie znaczy, że jeśli czytam książkę, która jest raczej soft, niż hard, nie sprawia mi ona przyjemności.
Wróćmy na moment do naszego pracownika kostnicy. Czy trup babci, zmarłej z przyczyn naturalnych na bujanym fotelu z kotem na kolanach jest mniej martwy, niż trup dziewiętnastolatki, zadźganej nożem do smarowania chleba lub rozciągniętej po asfalcie dwunastokołową ciężarówką? Trup to trup. Dla policjanta to jest różnica - morderstwo czy natura, ale dla gościa, który te trupy przygotowuje do oddania zakładowi pogrzebowemu - nie jest. 
Gdybym przeczytała "Architekta" kilka lat - lub kilkadziesiąt książek - temu, na pewno byłabym zachwycona. Mamy tu seryjnego mordercę, psychopatę, któremu się wydaje, że wypełnia jakiś boski plan. Architekt West Crosse - i doskonale znamy personalia wariata od samego początku książki - tak sobie ubzdurał świat. Że nie tylko buduje budynki, tylko buduje ludzkie życia. Sprawia, że są pełniejsze, bardziej dopasowane. Przywraca swoim klientom marzenia, o których zapomnieli walcząc z codziennością. I jest przy tym tak dobry, że pracuje tylko dla elit. Elit, które są w stanie zapłacić mu nawet milion dolców za projekt.
Gdyby na tym poprzestał, wszystko byłoby alright. Ale ten koleś robi coś więcej... Poza polepszaniem życia w jego zewnętrznym ujęciu - czyli tworzeniu domów z marzeń - dba również o inne aspekty. Widzi, kto uniemożliwia jego klientom trwanie w szczęściu. I ten problem szybko rozwiązuje. Skalpelem.
"Czyż większość ludzi ostatecznie tak nie żyje, płacąc komuś innemu za wykonywanie najtrudniejszych zadań w życiu? Ludzie, którzy jedzą mięso, ale nie polują. Ludzie, którzy chcą, żeby w razie porwania uratowały ich oddziały antyterrorystyczne, ale nigdy nie kupiliby broni, żeby obronić się samemu. Ludzie, którzy do swoich samochodów terenowych chcą mieć paliwo najwyższej jakości, ale uchylają się od ruszenia po nią na wojnę. Ludzie, którym droga jest myśl o bezpieczeństwie ojczyzny, ale nie byliby w stanie torturować terrorystów planujących, jak ją zniszczyć"
Zatem mamy tu seryjniaka, totalnego psychola, który jest niesamowicie oblatany w chirurgii i anatomii. Ma genialny, niemożliwie poroniony umysł. Potrafi wydobyć każdy jeden organ i przedstawić go niczym dzieło sztuki. Tym się zajmuje. I dlatego jest poszukiwany przez FBI.
Frank Clevenger to z kolei psychiatra, pracujący dla federalnych. Oprócz trudnych spraw w pracy ma też swoje własne problemy - sercowe, rodzinne, alkoholowe. Gość jest nieźle poturbowany przez życie. Obserwujemy jego zmartwienia dotyczące adoptowanego syna Billy'ego, który zszedł na Bardzo Złą Drogę. Billy bawi się dilerką, gangami, bójkami i dragami. Ot, syn marnotrawny. I gdyby tego było mało laska Franka nie może się zdecydować, czy chce z nim być, czy nie. Takie tam dramaty.

Widzicie? Fabuła jest super - spójna, wielowątkowa, urozmaicona. Trzyma w napięciu i nie nudzi. Czyta się szybko (chwała krótkim rozdziałom). I tu, jeśli tak jak opisałam wyżej - akceptujecie tylko skrajności - przestańcie czytać.  
Mi brakowało jakiegoś ekstra fascynującego, mega amerykańskiego zakończenia. Wiecie, pościg, kilka wybuchów, skakanie z wieżowców i takie tam. Ale powtarzam: MI. Co nie oznacza wcale, że WAM się nie spodoba. Wręcz przeciwnie - to świetna książka! Tyle tylko, że ja się zahartowałam. I po prostu potrzebuję więcej.
Czy przeczytacie, czy nie - Wasza sprawa. Dla mnie ta powieść zasługuje na mocne 4. I po raz setny przypominam, że ta ocena wynika z mojego własnego rankingu. Dla Was "Architekt" może być na piątkę. Albo jedynkę. Nie dowiecie się, jeśli nie przeczytacie. Ale proszę, przestańcie skłaniać się ku skrajnościom.

tłumaczenie: Andrzej Sawicki
tytuł oryginału: Architect
wydawnictwo: REBIS, 2008
ISBN: 9788375102055
liczba stron: 275

Komentarze