Sanato, Marcin Szczygielski

"Tutaj jest tak okropnie nudno - wzdycha z rozpaczą w głosie. - Nie dzieje się nic romantycznego. Tylko to leżenie, jedzenie i umieranie, umieranie, jedzenie i leżenie. Bez końca. Chciałabym, aby wreszcie coś się wydarzyło!"
Lata trzydzieste XX wieku. W zakopiańskim uzdrowisku dla osób chorych na gruźlicę przebywa Nina Ostromęcka wraz z mężem. W owym czasie i miejscu przeprowadzane są innowacyjne zabiegi, mające w założeniu zrewolucjonizować medycynę i raz na zawsze rozprawić się z tą śmiertelną chorobą zakaźną – zabiegi te noszą tajemniczą nazwę chryzoterapia. Leczeniem płynnym złotem zajmuje się wybitny specjalista z Niemiec, który na dowód swoich niesamowitych umiejętności przywozi ze sobą do ośrodka wyleczoną z gruźlicy pacjentkę. Ósemka pensjonariuszy Sanatorium zgadza się na wzięcie udziału w eksperymentalnej terapii. I do pewnego momentu jest nadzieja… dopóty, dopóki u pacjentów nie pojawiają się efekty uboczne: psychoza, omamy, wizje.


To moja pierwsza książka Marcina Szczygielskiego i sądzę, że nie ostatnia. Estetyka powieści zniewala, bowiem „Sanato” jest przede wszystkim książką napisaną piękną polszczyzną. Ta cecha zdecydowanie wybija się ponad fabułę, która nie jest szczególnie zajmująca. Plan zdarzeń ma tutaj znaczenie drugoplanowe, gdyż u Szczygielskiego najważniejszą rolę gra atmosfera powieści, budząca nieustający niepokój i stanowiąca niejako kontrast do starannego języka; ot, stylistyka dwudziestolecia międzywojennego, którą można zaobserwować u wielu rodzimych autorów. Jeśli chodzi o „Sanato”, to owa stylistyka ma znaczenie klimatotwórcze - piękno prozy oddziałuje na wyobraźnię czytelnika i pobudza go do odczuwania lęku, choć trzeba podkreślić, że „Sanato” nie jest horrorem, a raczej powieścią grozy. Subtelna, samonakręcająca się psychoza znalazła swoje miejsce w świecie przedstawionym – wszakże trudno o lepsze miejsce, niż zamknięte i odosobnione sanatorium pełne śmiertelnie chorych, by zwariować.

Wnętrze książki
Nina Ostromęcka, narratorka powieści, snuje swoją opowieść niespiesznie, co tylko potęguje grozę – na idealnym pejzażu międzywojennego blichtru pojawiają się delikatne rysy, sielski obrazek gdzieniegdzie się marszczy, gmaszysko sanatorium z bezpiecznego azylu nadziei na wyzdrowienie staje się areną walki nienazwanego, niewidzialnego zła ze zniszczonymi chorobą, słabymi ludźmi. W miarę postępu terapii pojawiają się coraz to częstsze omamy, rośnie obłęd; ten zamknięty, hermetyczny świat staje się wręcz oniryczny, a strach zaciska się metaforyczną pętlą wokół szyi i nie pozwala na złapanie oddechu. Czytelnik długo nie pozwala się zwodzić, bowiem jest taki, jak Nina – sceptyczny i mocno stąpający po ziemi („Czyżby te wzrokowe złudzenia miały z czasem nabrać dla nas materialnego wymiaru?”), ale ta powolna eskalacja odrealnienia ma wpływ i na niego. Taki, że momentami trzeba książkę odłożyć. Nie bez przyczyny „Sanato” porównywane jest do „Lśnienia” Stephena Kinga – mamy tu zamkniętą przestrzeń, atmosferę lęku, pustkę dookoła i brak możliwości ucieczki, a także – czy też przede wszystkim – narastającą psychozę. W „Sanato” odpowiedzialne za to są osoby, którym teoretycznie powinniśmy ufać, którym zawierzamy swoje zdrowie i życie – lekarze – a jednocześnie i paradoksalnie są to osoby wykorzystujące swoją nieograniczoną władzę nad nami. To właśnie dlatego wszystkie opowieści o zamkniętych oddziałach psychiatrycznych czy nawet odosobnionych sanatoriach i szpitalach tak mocno wpływają na naszą wyobraźnię – bo człowiek, jako istota rozumna, najbardziej boi się utraty kontroli nad własnym życiem. Szczygielski skwapliwie skorzystał z tego wrodzonego lęku i stworzył niesamowicie niepokojącą opowieść, urzekającą poetyką i stylem, przerażającą w wymowie – a dodatkowym atutem książki jest jej przepiękne wydanie, wzbogacone o zdjęcia jej bohaterów. „Sanato” jest ponoć oparte na prawdziwych wspomnieniach Niny Ostromęckiej, leczonej płynnym złotem właśnie w opisanym sanatorium.


Reasumując, „Sanato” trudno jednoznacznie sklasyfikować i ocenić, ponieważ pod względem fabularnym pozostawia lekki niedosyt. Pod względem estetycznym wręcz przeciwnie, gdyż Szczygielski pisze bardzo dobrze, toteż można się przygotować na rozsmakowanie w starannej prozie; jest rozkosznie niepokojąca i spędziłam z nią kilka przyjemnych wieczorów. Jak na literaturę grozy w wersji light jest to pozycja godna polecenia wielbicielom gatunku i miłośnikom literatury retro.

Sanato
Marcin Szczycielski
Instytut Wydawniczy Latarnik 2014

Komentarze