Kulisy Polskiego Horroru. #19 Stefan Darda
fot. Paulina Daniewska |
Na Walentynki dla Was: Stefan Darda. Człowiek, którego nie trzeba przedstawiać. Nawet, jeśli nie czytaliście jego książek, to z pewnością znacie to nazwisko. I nie bez przyczyny. Stefan Darda zapracował sobie na to, by zaistnieć w świadomości czytelników.
Autor kilku książek, które dla wielu fanów grozy mają już status kultowych, ponadto częsty gość na przeróżnych imprezach literackich i fantastycznych. A przy tym... fajny facet, który zrobił sobie - i wielu fanom - doskonały prezent na Dzień Dziecka ;)
Pisarz mieszka obecnie w Przemyślu, tuż przy bramie Bieszczadów, i pisze. Wciąż i wciąż. Co ma do powiedzenia na temat tego pisania i nie tylko? Przeczytajcie wywiad.
Paulina Król: Kim jest Stefan Darda?
Stefan Darda: Stefan Darda jest człowiekiem, który
nie chce być martwy za życia. Patrząc wstecz konstatuję z satysfakcją, że przez
większość czasu, jaki był mi dotąd dany, nawet to się jakoś udawało i robię
wszystko, aby przyszłość (o ile jakaś będzie - z tym, to nigdy nic nie wiadomo)
też pod tym względem nie dawała mi powodów do narzekania.
Paulina: Debiutowałeś w 2008 roku "Domem
na wyrębach". "Dopiero" czy "już"? Jak oceniasz czas
powstania swojego debiutu?
Stefan: To zależy, z której strony na to
spojrzeć. Miałem wtedy 36 lat, a ponieważ niektórzy autorzy w tym wieku mają na
koncie kilkadziesiąt książek, to debiut uznać by należało za dość późny.
Zapewne wiele czynników złożyło się na to, że moja pierwsza książka pojawiła
się w księgarniach dopiero w 2008 roku, ale najbardziej kluczowy był chyba ten,
że... po prostu wcześniej nie pisałem. Skoro więc pierwsze napisane przeze mnie
prozą zdanie jest równocześnie pierwszym zdaniem "Domu na wyrębach",
to moja teoria zakłada istnienie trzeciej strony medalu - takiej mianowicie, że
debiut miał miejsce dokładnie we właściwym czasie.
Paulina: O, tego nie wiedziałam. Jakim cudem
niczego wcześniej nie napisałeś? A co z teorią 10 tys. godzin?
Stefan: Może wynika to z faktu, że nie
wiedziałem nic o teorii 10 tys. godzin i zamiast się nią przejmować oraz
mozolnie wdrażać w życie, po prostu usiadłem i napisałem książkę.
Paulina: Mogę się tylko domyślać, że w tym
momencie spora część czytelników aż się dławi z zazdrości ;)
Ale
pisałeś wiersze. W jednym z nich napisałeś nawet: „Jestem mistrzem / Krótkiej
formy”. Ironia losu? Znienacka zająłeś się powieściopisarstwem. Skąd
zamiłowanie do poezji? Wzorowałeś się na kimś, masz ulubionych poetów? I, co
najważniejsze: zdarza Ci się jeszcze klecić wierszydła?
Stefan: W wierszu „Monodramat”, którego
fragment przytoczyłaś, chodziło mi raczej o porównanie ludzkiego życia do
niedługiej, dość banalnej i zwykle podobnie kończącej się sztuki teatralnej
zagranej przez jednego aktora – nie nawiązywałem tu w żaden sposób konkretnie
do siebie.
Nie
wiem skąd bierze się w ludziach zamiłowanie do poezji – prawdopodobnie chodzi o
to, że w pewnym momencie ktoś ma wrażenie, że ma coś do powiedzenia, pragnie
swym myślom nadać kształt wierszy i z większym lub mniejszym powodzeniem
próbuje to zrobić. W moim przypadku było podobnie. Później, już w trakcie
pisania „Domu na wyrębach”, przekonałem się, że łatwiej będzie mi dotrzeć ze
swoimi przemyśleniami prozą, która pozwala przekazywać myśli bardziej
precyzyjnie i daje większą szansę na zakładany odbiór. Od tamtego czasu nie
próbuję już pisać wierszy. Zobaczymy, może kiedyś do tego wrócę. Najbardziej
lubię poezję Jarosława Iwaszkiewicza. Czy się na kimś wzorowałem? Trudno mi w
tej chwili powiedzieć. Bo naprawdę było już dość dawno temu…
Paulina: Wróćmy do Twojego debiutu. Usiadłeś,
napisałeś. I co dalej?
Stefan: Wydrukowałem propozycję wydawniczą w
kilku egzemplarzach, porozsyłałem do wydawnictw, do niektórych, jeśli sobie
tego życzyli, poszła propozycja w wersji elektronicznej. Otrzymałem kilka
grzecznych odpowiedzi odmownych, parę wydawnictw wciąż milczy (zapewne
zastanawiając się, czy warto zainwestować w debiutanta...), no a wydawnictwo
Videograf (z którym nota bene współpracuję do dziś) zareagowało natychmiast i w
krótkim czasie podpisaliśmy umowę wydawniczą. Parę miesięcy później "Dom
na wyrębach" miał premierę na krakowskich Targach Książki.
Paulina: Polska, literacka wersja
amerykańskiego snu ;) Jeszcze przyczepię się do tego "Domu na
wyrębach". Skąd pomysł na fabułę? Narodził się w bólach, czy raczej z
Ciebie po prostu wypłynął? I w ogóle... takie to dla mnie niesamowite, że sobie
żyłeś 36 lat i raptem bach, stałeś się pisarzem.
Stefan: To tylko z pozoru wygląda tak prosto.
Gdyby nie to, w jaki sposób spędzałem czas wcześniej - w ogólniaku, na studiach
i po nich, gdyby nie różnorakie fascynacje, pasje, zainteresowania, zajęcia, a
nawet zawody, to nie napisałbym niczego - jestem o tym święcie przekonany. Po
prostu w pewnym momencie życia skumulowały się we mnie dotychczasowe
doświadczenia, starły z szarą rzeczywistością dość smutnej dla mnie wówczas
codzienności i cały ten miszmasz krzyknął: "DOŚĆ! Nie jest jeszcze za
późno, żeby coś w życiu zmienić na lepsze!" Motto "Domu na
wyrębach" brzmi: "Dobrze jest umieć odróżniać życie od procesu
powolnego umierania." W kontekście mojej odpowiedzi na Twoje pierwsze
pytanie, wszystko - przynajmniej tak mi się wydaje - układa się w dość logiczną
całość.
Paulina: To lecimy dalej. Krótko po debiucie
przyszedł czas na cykl "Czarny Wygon", a w międzyczasie kilka
opowiadań. Nie próżnowałeś. Wpadłeś w nałóg pisania?
Stefan: Nie wpadłem w nałóg. Prócz tego, że
pisanie sprawiało mi przyjemność, to jeszcze dodatkowo zapaliła mi się w głowie
zielona lampa, że może dzięki temu zajęciu będę mógł porzucić pracę, której
szczerze nie znosiłem. Nie mogłem tego zrobić po wydaniu jednej książki -
chciałem wcześniej sam sobie udowodnić, że to nie był jednorazowy wyskok. Tak
więc kolejne moje dwie książki i kilka opowiadań powstało, gdy jeszcze pracowałem
na etacie. Łączenie dwóch zajęć nie było łatwe; o urlopie, wolnych weekendach
czy nawet często popołudniach mogłem zapomnieć, ale postanowienie było bardzo
mocne i się go kurczowo trzymałem. W efekcie, w 2010 roku ukazały się dwa
pierwsze tomy "Czarnego Wygonu" - "Słoneczna Dolina" w
lutym i "Starzyzna" w listopadzie. Ponieważ również zostały dobrze
przyjęte przez Czytelników, zacząłem bardzo poważnie się zastanawiać czy
przypadkiem to nie jest ten moment, czy nie nadchodzi chwila, gdy trzeba będzie
porządnie się rozpędzić i skoczyć... Ostatecznie, w połowie maja 2011 roku
złożyłem wypowiedzenie, a od 1 czerwca - taki prezent na dzień dziecka -
zacząłem się utrzymywać już tylko z pisania.
Paulina: Odważna decyzja. Nie bałeś się, że
może się okazać, że kranik z pomysłami wysechł albo wyschnie za chwilę?
Postawiłeś wszystko na jedną kartę, zaryzykowałeś.
Stefan: Oczywiście, że się bałem, ale jeszcze
bardziej bałem się, że jeśli nie zaryzykuję, to kiedyś w przyszłości siwy,
niespełniony, sześćdziesięciopięcioletni facet będzie siedział za tym samym
biurkiem, co w roku 2011 i w jego głowie będzie się kołatała tylko jedna myśl:
„Gdybym się wtedy odważył, to może udałoby mi się przeżyć mój czas o wiele
pełniej, lepiej, a jednak przestraszyłem się i sprzedałem swoje życie za miskę
z ciepłą zupą.” Tak, to była trudna i odważna decyzja, ale uważam, że
przygotowałem się do jej podjęcia najlepiej, jak tylko można było.
Paulina: A skąd czerpiesz inspirację?
Stefan: Zwykle jest tak, że nagle wpada mi do
głowy pomysł. Przez jakiś czas obracam go w myślach na wszystkie strony,
zastanawiam się czy jest dobry, a następnie zazwyczaj odkładam na potem. Jeśli
po jakimś czasie wciąż nie daje mi spokoju i cały czas koncepcję uważam za
interesującą, zaczynam przyoblekać ją w konkrety - przypasowuję do miejsc,
zaczynam wyobrażać sobie poszczególnych bohaterów, zastanawiam się nad ramową
koncepcją fabuły. Gdy czuję, że to może zadziałać, a entuzjazm związany z
pierwotnym pomysłem nie mija - zaczynam pisać. Ale to jest dopiero początek
przygody, bo dopiero wtedy, właśnie podczas zapisywania kolejnych kart,
przychodzą mi do głowy najlepsze (w moim przekonaniu) pomysły, bohaterowie
zaczynają żyć własnym życiem, zaskakują mnie swoim zachowaniem i tak
naprawdę... piszą historię. Często powtarzam, że bardziej czuję się pierwszym
czytelnikiem swoich książek, niż ich autorem i to jest szczera prawda. Cieszy
mnie to niezwykle, ponieważ gdy sobie wyobrażę, że miałbym tworzyć na podstawie
szczegółowego planu lub konspektu, to chyba musiałoby to być okropnie nudne.
Paulina: Nie piszesz konspektów? To w jaki
sposób zapamiętujesz wszystkie szczególiki fabuły?
Stefan: Kiedy już wejdę w historię na całego,
to muszę coś od czasu do czasu zanotować. Dotyczy to przeważnie jakichś
rozpoczętych lub lekko zasygnalizowanych wątków, pozornie nie do końca
zrozumiałych lub enigmatycznych wypowiedzi bohaterów, które muszą w późniejszym
czasie pojawić się znów. Mam przy sobie taką chaotycznie zapisaną dużą kartkę,
na której wykreślam sukcesywnie to, do czego już dotarłem z fabułą. Posiadam
też w zasięgu ręki (i wzroku) tablicę korkową, na której przypinam hasłowe
pomysły na dalsze partie fabuły. Gdy pomysły zostają zapisane w treści książki,
to karteczki wędrują do kosza. Zakończona praca nad powieścią charakteryzuje
się u mnie zabazgraną do granic możliwości kartką oraz pozbawioną karteczek
tablicą.
Paulina: Masz kajecik z pomysłami?
Stefan: Mam taki plik w komputerze, w którym
od czasu do czasu coś zapisuję. Ale to w zasadzie tylko tak na wszelki wypadek
- pomysły postrzegane przeze mnie za najciekawsze i tak zawsze pamiętam.
Paulina: Jak wygląda Proces Pisania Stefana
Dardy? Piszesz dopiero, gdy nadejdzie natchnienie, czy narzucasz sobie taki
Kingowy reżim - min. 1000 słów dziennie?
Stefan: Nie wierzę w natchnienie. Osobiście
nie spotkałem się z czymś takim, natomiast święcie wierzę w lenistwo, które
jest zawsze gotowe, by ochoczo poprzeszkadzać. Wydaje mi się, że skuteczna
walka z tym "przyjacielem" każdego pisarza może być postrzegana przez
niektórych właśnie jako coś w rodzaju natchnienia. Efektywna praca nad tekstem
wymaga skupienia, wytrwałości i umiejętności przezwyciężania przeszkód, które
pojawiają się na drodze autora - począwszy od wątpliwości co do dalszego
kierunku, w jakim powinna podążać fabuła, na pułapkach, takich jak
niewystarczająco krytyczna ocena własnego tekstu kończąc.
Co
do techniki pisania... Kingowy reżim niesie za sobą jedną zasadniczą pułapkę -
zakłada nieomylność autora w procesie twórczym. Innymi słowy - nad pewność co
do przebiegu fabuły stawiana jest konieczność napisania dziennie określonej
ilości słów czy znaków. Z drugiej jednak strony, są wątpliwości, których być
może nigdy samemu autorowi nie uda się rozstrzygnąć ze stuprocentową pewnością.
Ja pracuję w ten sposób, że staram się napisać dziennie określoną objętość
tekstu, ale gdy muszę się nad czymś poważniej zastanowić, gdy mam zbyt duże
wątpliwości, to odpuszczam na jakiś czas, by nie tworzyć czegoś, co i tak
później najprawdopodobniej wyląduje w koszu.
Paulina: Pisałeś, że obecnie żyjesz z pisania.
Tak z ręką na sercu: da się w Polsce GODNIE żyć z pisania?
Stefan: Nie da się, jeśli pisania nie
traktuje się poważnie, a także jeśli ktoś nie zakłada sobie i nie dąży
konsekwentnie do osiągania długoterminowych celów.
Paulina: To teraz, skoro już pojawił się ten
King, opowiedz - co czytasz?
Stefan: Czytam bardzo różnorodne rzeczy.
Groza
jest na pierwszym miejscu - po pierwsze z zamiłowania (jak choćby właśnie do
twórczości rzeczonego Kinga i Ketchuma), po drugie z potrzeby orientacji w
temacie, a po trzecie z ciekawości, co tam nowego koledzy po piórze nowego
wymodzili. Lubię też klasykę oraz sensację i mam przekonanie, że to trochę
widać w mojej twórczości, ponieważ bardzo często flirtuję z powieścią
psychologiczną, fantastyką czy kryminałem.
Konkretnych
nazwisk nie będę wymieniał, ale dodam, że bardzo mnie cieszy fakt, iż ostatnio
zdecydowanie częściej sięgam z przyjemnością po polskich autorów, niż po
zagranicznych. Nie wiem skąd się biorą zachowawcze postawy niektórych naszych
wydawców, którzy wolą wydawać kiepskie książki zagranicznych pisarzy, niż
nasze, często o wiele lepsze. Mówię o tym gdzie się tylko da i zachęcam
Czytelników do poszukania czegoś dla siebie na półkach z polską literaturą.
Wielu z nich to robi i zdecydowana większość nie jest zawiedziona. Chyba już
wystarczy tych narodowych kompleksów...
Paulina: Nie, nie wystarczy, bo o polską grozę
jeszcze Cię pomęczę ;) Obserwujesz ten świat, dopingujesz mu. A czy sam czujesz
się... jak pionier? Jak "szlako-przeczesywacz"?
Stefan: Czuję się jak autor, który otrzymuje
od Czytelników naprawdę wiele pozytywnych opinii o własnej twórczości. Skoro
tak jest, to znaczy, że można dotrzeć do polskiego odbiorcy. Nie dbam o to czy
jestem postrzegany jako aktywny promotor i - jak to określiłaś,
"szlako-przeczesywacz" polskiej literatury (zwłaszcza tej związanej z
grozą), czy też nie, ale wiem, że na pewno warto podejmować działania ją
propagujące. Pierwsze próby już zostały poczynione - wkrótce po raz pierwszy
zostanie wręczona Nagroda Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego -
jest nadzieja, że będzie to wyróżnienie o randze podobnej do kryminalnej
Nagrody Wielkiego Kalibru. Martwi jedynie to, że natychmiast po ogłoszeniu tej
koncepcji pojawiły się głosy krytyczne - co ciekawe, aczkolwiek jak najbardziej
spodziewane - płynące zwłaszcza ze strony osób, które osiągnięcia mają raczej
niewielkie i które do tej pory aktywności w promowaniu polskiej grozy jakoś nie
przejawiały. Na szczęście "grupa inicjatywna" składa się z ludzi,
którzy niejedną literacką przeciwność losu już pokonali, niejedne kije w
szprychach skruszyli, więc sądzę, że tym razem też powinno się udać.
Paulina: Podzielam tę nadzieję ;) Sam
zgarnąłeś m.in. Nautilusa. Jakie to uczucie zostać nagrodzonym ogólnokrajową
nagrodą? Kop motywacyjny? Połechtane ego? Czy raczej nie przykładasz do tego
wagi?
Stefan: Nautilus był przyznawany bezpośrednio
przez Czytelników, więc ta nagroda jest dla mnie ogromnie ważna. Pisarz bez
odbiorców nie ma racji bytu, więc tego rodzaju odzew jest - nomen omen -
fantastyczny. To dowód na to, że idzie się we właściwym kierunku i ogromna motywacja
na przyszłość.
Paulina: Masz trzy tytuły, które są dla Ciebie
absolutnie najważniejsze?
Stefan: Nie.
Paulina: Jakie plany na czas najbliższy?
Stefan: Moje plany literackie na najbliższy
czas są chyba dość ambitne. W tym roku (już całkiem niedługo, bo wczesną wiosną
i zapewne jeszcze przed Wielkanocą) premierę będzie miał ostatni tom cyklu
"Czarny Wygon", czyli "Bisy II". W drugiej połowie 2015
ukaże się zbiór moich opowiadań pod tytułem "Opowiem ci mroczną
historię". Na przyszły rok planuję wydanie dwóch powieści - pierwsza
będzie historią nawiązującą do "Domu na wyrębach", akcja kolejnej
zlokalizowana zostanie w Przemyślu, czyli w mieście, w którym mieszkam od 15
lat. To jest plan minimum, nie wykluczam, że w międzyczasie będzie coś jeszcze,
ale to na razie tajemnica państwowa.
Paulina: Bardzo ambitne plany ;) Ile godzin średnio
piszesz dziennie?
Stefan: Wyciąganie tego typu średniej w moim
przypadku nie ma sensu. Przypomina znany przykład, w którym mamy dwóch facetów
- biednego, który ma dwa metry wzrostu i je tylko mięso oraz zamożnego - metr
czterdzieści, a w jadłospisie sama kapusta. Statystycznie ludzie w tej
niewielkiej populacji mierzą metr siedemdziesiąt, są średnio zamożni i jedzą
gołąbki. Z moim pisaniem jest podobnie, ale najlepiej się czuję, gdy mogę
intensywnie i bez rozpraszających przerw pracować przez jakieś 4-5 godzin
dziennie.
Paulina: Masz jakieś zainteresowania
pozaliterackie?
Stefan: Owszem. Turystyka - zwłaszcza górska,
fotografia, żeglarstwo, muzyka (również z racji scenicznej przeszłości).
Zbieram też książki (bynajmniej nie tylko mojego autorstwa), a niektóre z nich
nawet czytuję.
fot. Piotr Blicharz |
Paulina: Właśnie. Byłeś członkiem zespołu
folkowego. Zdarza Ci się jeszcze ‘muzykować’?
Stefan: Skończyłem szkołę muzyczną i
faktycznie - w czasie studiów, koncertowałem i nagrywałem z „Orkiestrą św.
Mikołaja”. Grywałem też jako pianista w mniej znanych projektach muzycznych.
Obecnie to już tylko hobbystycznie sięgam po gitarę, ale – kto wie? - może
jeszcze kiedyś pojawi się jakiś ciekawy pomysł, który sprawi, że znów wrócę do
bardziej aktywnego muzykowania.
Paulina: Mamy zatem wykształconego muzyka,
zapalonego turystę, który nagle zaczyna pisać… grozę. Dlaczego akurat horror, a
nie np. powieści przygodowe czy obyczajówki?
Stefan: Dlatego, że groza właśnie daje mi
możliwość pisania o tym, co mnie „kręci”. Lubię i znam miejsca oddalone od
cywilizacji, a to świetna scenografia do osadzania akcji powieści grozy. Fascynuję
się kulturą ludową, dzięki czemu jej elementy, często związane z dawnymi
przekazami na temat postaci mitologicznych – nierzadko przerażających, mogę
umieścić w swoich książkach. No i King. Jeszcze w czasach studiów intrygowała
mnie jego umiejętność wciągania Czytelników w historie z dreszczykiem i chyba
trochę mu pozazdrościłem…
Dodam jeszcze, że nikt nie powiedział, że w powieściach grozy nie mogą być zawarte elementy powieści przygodowych, obyczajowych czy kryminalnych. Staram się nie unikać tego typu połączeń i mam wrażenie, że to w jakiś tam sposób się sprawdza.
Dodam jeszcze, że nikt nie powiedział, że w powieściach grozy nie mogą być zawarte elementy powieści przygodowych, obyczajowych czy kryminalnych. Staram się nie unikać tego typu połączeń i mam wrażenie, że to w jakiś tam sposób się sprawdza.
Paulina: Jesteś częstym gościem na przeróżnych
imprezach, konwentach, festiwalach. Lubisz to?
Stefan: Tak. Generalnie dużo jeżdżę na
spotkania z Czytelnikami i bardzo je lubię. Jakiś czas temu z ciekawości
policzyłem - wyszło, że w ciągu ostatnich pięciu lat było ich około 130. Przeważnie
były to spotkania w bibliotekach, szkołach i domach kultury, ale sporo z nich
odbywało się także w ramach konwentów, które prócz tego, że jest się w trakcie
nich do dyspozycji Czytelników, to jeszcze są świetną okazją do spotkania
znajomych autorów (i nie tylko autorów), by porozmawiać tylko i wyłącznie o
fantastyce przy kuflu wody z cytryną.
Na
pewno nie jest to nieodłączny element pracy pisarza, ponieważ są autorzy,
którzy na konwenty nie jeżdżą, a funkcjonują i mają się nieźle. Co kto lubi...
Paulina: Woda z cytryną? Serio? ;)
Stefan: Tak. Niegazowana.
Paulina: Lemoniada - napój polskich
grozopiewców. Zanotowane ;) Gdzie będzie Cię można spotkać w tym roku?
Stefan: To dopiero początek lutego, więc
jeszcze dokładnych informacji nie mogę przekazać, poza tym, że wybieram się na
Pyrkon do Poznania, gdzie poprowadzę dwie prelekcje (pierwszą - wspólnie z
Michałem Stonawskim, o Nagrodzie Grabińskiego, a drugą - już samodzielnie, o
kulisach powstawania cyklu „Czarny Wygon”) oraz najprawdopodobniej wezmę udział
w panelu dyskusyjnym prowadzonym przez Klaudię Heintze (o koszmarach i piekle).
Prócz tego dostałem już kilka innych zaproszeń (między innymi do Rzeszowa, na
Podlasie i w okolice Trójmiasta), być może tradycyjnie pojawią się też
zaproszenia z Lubelszczyzny - takie cykle spotkań odbywam najczęściej po
premierach książek. Planuję być na Kreskonie w Tomaszowie Lubelskim (8-10
sierpnia), ponieważ orgowie odgrażają się nocną wycieczką śladami bohaterów
"Czarnego Wygonu" i nie chciałbym, aby mnie na niej zabrakło. Na
pewno chciałbym być krakowskim Kfasonie - to pod koniec października, gdzie ma
zostać po raz pierwszy wręczona Nagroda Grabińskiego. Kto wie? Może Kapitularz,
może Falkon, może targi książki w Warszawie lub Krakowie... Zobaczymy.
Konkretne plany się na pewno wkrótce wykrystalizują i będę na bieżąco
informował na mojej stronie i oficjalnym Facebooku.
Paulina: Nagroda Grabińskiego, nowe portale,
wydawnictwa, inicjatywy... To dzisiaj. A za 10 lat? Jak będzie?
Stefan: Za dziesięć lat w dalszym ciągu będzie
królowała książka w tradycyjnej papierowej wersji, będziemy przygotowywać się
do dziesiątej gali Nagrody Grabińskiego, która będzie bardziej prestiżowa od
Nike, a równie ważna jak Nagroda Wielkiego Kalibru. Co ważne - na koncie
polskich filmowców będzie już kilka udanych ekranizacji naszych autorów grozy.
Czytelnictwo w Polsce, po zapaści i stanie śmierci klinicznej mniej więcej w
okolicach roku 2012-2013, będzie przeżywało renesans, bo na dłuższą metę bez
literatury żyć się nie da.
Niestety,
niewiele zmieni się w polityce - na najwyższych szczeblach władzy w dalszym
ciągu nikt nie będzie miał pomysłu na sensowne wspieranie kultury. Szczęśliwie,
będą to już takie czasy, że pisarze nie będą musieli tęsknie spoglądać w stronę
ministerialnej sakiewki, a Czytelnicy (jeśli klasa polityczna czegoś nie
zepsuje) będą na tyle zamożni, że na zakup książek będzie ich stać bez
nadmiernego nadwerężania domowych budżetów.
Paulina: A czy sam przeżyłeś kiedyś coś, co
mogłoby zostać opisane w historii grozy?
Stefan: Jeszcze na studiach wybrałem się
samotnie w góry. To była końcówka zimy, temperatury w wyższych partiach ujemne,
nocą spadające do poniżej dwudziestu stopni mrozu, ale ja zdecydowałem się na
nocleg w zrujnowanym szałasie pasterskim. Przez dach było widać gwiazdy, ale za
to nad wejściem był całkiem dobrze zachowany kawałek strychu. Miałem karimatę,
puchową kurtkę, ciepły śpiwór i ochotę na niezapomnianą przygodę.
Szałas
był położony jakieś pięćdziesiąt metrów od szlaku, więc miałem względny spokój.
Z oddali docierały raz na jakiś czas hałasy charakterystyczne dla tego typu
górskich ścieżek, jednak cichły, im bliżej było do wieczora.
Ostatnią
(bez prądu - co ważne) herbatę ugotowałem sobie na kuchence mniej więcej o
dwudziestej drugiej. Potem zapakowałem się do śpiwora i coś tam czytałem przy
świeczce.
Tuż
po północy usłyszałem, że ktoś się zbliża. Noc była bardzo mroźna, więc śnieg
pod jego butami zgrzytał bardzo wyraźnie. Poczułem się trochę nieswojo, więc na
wszelki wypadek zdmuchnąłem świecę i chwyciłem za rękojeść turystycznego
toporka, który miałem ze sobą. Kroki były coraz wyraźniejsze, aż wreszcie ten
ktoś zatrzymał się w wejściu dokładnie pode mną.
Czas
dłużył się w nieskończoność. Nie wiem ile to trwało, może dwadzieścia minut,
może pół godziny. Wreszcie z toporkiem w dłoni i latarką w drugiej zeskoczyłem
na dół, od razu kierując snop światła na otwór pozostały po drzwiach.
Nikogo.
Założyłem
buty i wyszedłem na zewnątrz.
Do
szałasu prowadziły tylko moje ślady.
Rano
raz jeszcze obszedłem szałas, szukałem dowodów na obecność nieproszonego gościa
- również w większym oddaleniu, ale nie znalazłem żadnych, poza swoimi.
Później
dowiedziałem się, że polana, na której stał szałas, nazywa się Wisielakówka, a
została nazwana tak na pamiątkę samobójcy, który tam właśnie targnął się na
własne życie.
Paulina: Wierzysz w takie rzeczy? Duchy, życie
po śmierci?
Stefan: Zbyt wiele usłyszałem relacji z
pierwszej ręki (między innymi od osób na własnych spotkaniach autorskich), by
móc się jednoznacznie wypowiedzieć w tej kwestii.
Paulina: Czyli dopuszczasz istnienie zaświatów.
Pisarz grozy powinien być otwarty na tego typu sprawy? W sensie: czy
racjonalista może być dobrym pisarzem? Groza musi być napisana wiarygodnie,
inaczej jest śmieszna - granica jest dość cienka.
fot. Piotr Dutko |
Stefan: Ja jestem otwarty na każdy pogląd.
Jeśli ktoś ma ochotę pisać grozę, nie posiadając tej cechy, to jego sprawa. Nie
mnie oceniać innych autorów.
Co
do tego, że granica pomiędzy świadomym wywołaniem u Czytelnika gęsiej skórki, a
niezamierzonym wzbudzeniem wybuchów niekontrolowanego śmiechu jest bardzo
krucha - pełna zgoda.
Paulina: Motto życiowe, maksyma albo złota
myśl Dardy? Orędzie do czytelników?
Stefan: Maksyma, złota myśl, motto,
orędzie... - to takie ogromne słowa. Poddaję się i czegoś takiego nie potrafię
sformułować. Napiszę za to, że każdy jest pisarzem. Niektórzy dodatkowo
publikują książki, ale wszyscy, bez wyjątku, tworzą własne historie. Dokładajmy
starań, byśmy nie musieli wstydzić się autorstwa tego, co po sobie zostawimy.
Paulina: Dziękuję za rozmowę ;)
Zobacz też stronę autorską Stefana
i polub fanpage autora
Komentarze
Prześlij komentarz